Na początku był chaos. A dokładniej pomysł rzucony w styczniu na forum klubowym. Szybki research, kilka telefonów i już wiadomo. Jedziemy na Monte Bianco. I to nie byle jak, bo drogą nieco inną niż zwykle – papieską, czyli normalną od strony włoskiej.
Głównym powodem takiego wyboru była chęć sprawdzenia, jak w górach wysokich żyje się na dłuższym wyjeździe. Nie na co dzień w końcu śpi się na lodowcu, tuż obok całkiem konkretnych szczelin. Cel idealny, żeby nie zrobić sobie krzywdy, a przy okazji złapać trochę tak deficytowego w górskich planach doświadczenia.
Niestety, tuż po ogłoszeniu naszych planów myśleliśmy, że rozbijemy się o wzbierającą falę COVIDu. Trochę nerwowo i z przygaszonym entuzjazmem kontynuowaliśmy jednak przygotowania. Zamówienia grupowe, zbieranie informacji dotyczących przejazdów przez granice, aklimatyzacji i drogi wejścia na szczyt. Do tego treningi technik linowych i autoratownictwa, a nawet wyjazd treningowo-zapoznawczy w Gorce. Powoli klarowała się grupa osób, która była pewna wyjazdu, nawet gdybyśmy musieli podkopywać się pod granicami łopatami lawinowymi. Wracały morale, pandemia ustępowała. Apogeum przygotowań przypadło na maj. Dzięki finalnemu sprężowi i zaangażowaniu praktycznie całej ekipy, udało się.
W piątek trzeciego lipca, cztery wyładowane do granic możliwości auta wyruszyły z deszczowej i depresyjnej Warszawy. Po raczej monotonnej, kilkunastogodzinnej podróży, pobudzeni jednak przez alpejskie krajobrazy, dotarliśmy do miejscowości Pont.
Tam znajdował się nasz pierwszy cel, czterotysięcznik o wdzięcznej nazwie Gran Paradiso. Góra idealna na rozgrzewkę i wstępną aklimatyzację, oferująca w pakiecie nieziemskie widoki i najbardziej malowniczy „base camp”, jakiego wielu z nas jeszcze przez długi czas nie założy. Pełni entuzjazmu, w końcu przecież w komplecie, ruszyliśmy na pierwsze górskie starcie około godziny piątej rano w niedzielę.
Droga na szczyt, z racji popularności Paradiso, raczej nie dawała możliwości pobłądzenia. Jednak po kilku godzinach naszym największym przeciwnikiem stała się idealna pogoda. Czyste i bezchmurne niebo wygląda pięknie na zdjęciach, jednak kto był w górach, ten wie, że potrafi dać w kość. Szczególnie zimą, paląc przy okazji wszystkie za słabo posmarowane nosy. Ostatni team, po pokonaniu wszystkich przeciwności, stanął na szczycie przed godziną czternastą.
Zejście w mokrej brei, w jaką zamieniła się droga podejściowa, wyssało z nas resztki sił. Jednogłośnie zatem zdecydowaliśmy o przedłużeniu pobytu w naszym rajskim hotelu i zejście wcześnie rano dnia następnego. Zgodnie z planem, po wczesnej pobudce, dotarciu do parkingu i godzinie spędzonej w autach wylądowaliśmy w Courmayeur. Malownicze włoskie miasteczko, położone tuż pod masywem Monte Bianco przywitało nas autentyczną włoską pizzą, aromatycznym espresso i nieprzyzwoicie smacznymi lodami.
Po krótkiej przerwie dojechaliśmy do Campingu Hobo, leżącego w samym sercu doliny Val Veny. Przepakowaliśmy graty, które z daleka wyglądały jak dość pokaźny cygański tabor i rozpoczęliśmy drugi etap wyjazdu. Na początku trochę morskoocznie, bo asfaltowo, szybko jednak dotarliśmy do schroniska Cabane du Combal (1968m npm) i początku lodowca Miage. Tutaj też podjęliśmy decyzję o zmianie wcześniej założonego harmonogramu. Ze względu na późną porę rozbiliśmy obóz tuż przy początku lodowca. Zgłosiło się też trzech wariatów, którzy wynieśli część ciężkich i niepotrzebnych wtedy gratów do połowy długości lodowca. Słusznie czy nie, to już ocenią potomni, jednak wyjazd w „starym dobrym stylu” wymagał nawet symbolicznego wyniesienia depozytu.
Pobudka o drugiej rano, zmotywowana uwielbianym przez kierownika tekstem: „przedszkole się skończyło” i ruszyliśmy. Rekonesans dzień wcześniej uświadomił nam, że stara grań, oznaczona na wszystkich mapach, nie ma latem bezpiecznego zejścia na sam lodowiec. Wybraliśmy więc nieco nowszy wariant, mający początek przy jeziorze Lago del Miage. Kilometry ustępowały w skupieniu, dlatego z dobrym czasem dotarliśmy do zostawionego poprzedniego wieczoru depozytu. Klucząc między ogromnymi głazami i coraz częstszymi szczelinami, znaleźliśmy się w końcu w miejscu, gdzie droga odbija z lodowca w kierunku skalnej ściany. Zaczyna się tam ścieżka z elementami obitej via ferraty w kilku trudniejszych miejscach. Ten fragment to około 450 metrów przewyższenia. Po raz kolejny piękne, ale i nieubłagane słońce we współpracy z ciężkimi, wypakowanymi do granic możliwości plecakami, dało o sobie znać. Do godziny czternastej wszyscy pojawili się pod schroniskiem Gonella (3071m npm).
Do tego momentu, dwie osoby podjęły trudną, ale dojrzałą decyzję o wycofaniu się z dalszego etapu, ze względu na wysokość i samopoczucie. Szacun, góra będzie czekać jeszcze wiele wiele lat!
Cała reszta po zasłużonym reście i liofie zdecydowała się podjąć rękawicę, którą rzucał nam groźnie wyglądający lodowiec Dome. Po zbadaniu drogi i omówieniu wszystkich możliwych scenariuszy, ruszyliśmy założyć biwak, aby noc spędzić na wysokości 3500m.
Tutaj poruszaliśmy się już znacznie ostrożniej z powodu nieprzyjaźnie wyglądających szczelin. Po czujnym, ale sprawnym marszu zostało już tylko wykopanie platform w śniegu, stopienie lodu na nocną herbatę i ustalenie godziny ataku szczytowego. Wyjście powyżej Gonelli dawało nam możliwość nieco późniejszego startu, tak więc po krótkiej dyskusji - piąta rano. Pozostało już tylko zawinąć się w śpiwory, życzyć ekipie dobrej nocy i łapać tak cenne godziny snu przed ostatnim etapem wyjazdu.
Niektórzy bardziej nerwowo, inni z kolei kompletnie wyluzowani, wstaliśmy w okolicach ustalonej godziny i ruszyliśmy. Piąty dzień wyjazdu i kolejny dzień idealnego warunu, niebo bezchmurne, wiatr aż do samego wierzchołka unikał nas jak ognia, słońce powoli dopalało ostatnie skrawki odsłoniętych twarzy. Po końcowym odcinku lodowca czekał na nas krótki odcinek skalny. Podciągnięcie się na rękach, wysoko postawiona noga i po trudnościach technicznych.
Dalszy odcinek grani skalno-śnieżnej wyglądał strasznie tylko na nagraniach z innych wyjazdów. Co prawda ekspozycja miejscami była spora, ale skupienie na celu odsuwało ją gdzieś na dalszy plan. Krok za krokiem, oddychanie szło coraz ciężej, a tu wierzchołek schowany za wierzchołkiem. Mozolnie docieramy do schronu Vallot (4362m npm). Niedaleko przed nim droga francuska łączy się z włoską, zaczęło się zatem pojawiać coraz więcej miłośników alpejskiego śniegu. Każdy toczący wewnętrzną walkę ze zmęczeniem, słońcem i wysokością powoli ale wytrwale parł do przodu. Dzięki temu, w środę o godzinie jedenastej, trzynastoosobowa ekipa zameldowała się na najwyższym (a dla niektórych drugim najwyższym) szczycie Europy. Zmęczone twarze rozświetlił uśmiech, niektórzy nawet raz czy dwa pociągnęli nosem. Kilka fotek i nie tracąc czasu, kierunek – na dół.
Mokry śnieg i zmęczenie zdecydowały za nas o konieczności asekurowania się w kilku miejscach na grani. Przy takim zmęczeniu kawał liny daje komfort psychiczny, potrzebny żeby bezpiecznie zejść do obozu. I tak po siedemnastej zespoły lodowcowe powoli zaczęły pojawiać się w obozie. Woda dawno nie była tak przyjemnie zimna, a liofilizat nigdy nie był aż tak smaczny.