Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej Rozumiem

Wątlak w Alpach - Obóz KWW, La Berarde 2013

2013-08-23
Autor: Jusza

56_p_130823120818Alpy Delfinackie, osada La Berarde, 1.850 km od Warszawy - decyzję o obozie letnim 2013 podjął Zarząd KW Warszawa a była to decyzja z pewnością dużo łatwiejsza, niż moja decyzja o wyjeździe. Wspinanie w Alpach to nie wypad na Jurę, trzeba nie tylko umieć się wspinać, ale trzeba przede wszystkim mieć siły i ogólną kondycje na wysokim poziomie. Trzeba wygospodarować dłuższy urlop i wreszcie trzeba podjąć najtrudniejszą decyzję, zdecydować o wyjeździe samotnym, zostawiając rodzinę, zostawiając trochę za małe dzieci. Czekałem na ten wyjazd zbyt długo, żeby łatwo się poddać. Właściwie czekałem na ten wyjazd przez wiele lat.


Wymagana sprawność i kondycja - nad tym przecież w dość prosty sposób może zapanować nawet taki słabeusz jak ja. Trzeba tylko zaplanować trening i zacząć regularnie bieganie. Choć jestem dość wątłej postury i lata już nie pierwsze, ciało zmaltretowane - mimo to postanowiłem spróbować. 
Trudności pojawiły się szybko i gwałtownie. Zniechęcenia, choroba, borelioza, antybiotyki, to znowu przeziębienie, znowu zniechęcenie - ja się nie nadaję do tej roboty! Gdzie mi do ludzi, którzy wspinaniu i górom poświęcili niemal całe swoje długie życie?! Kolejny trening, kolejne przebiegane kilometry. Motywacja jak sinusoida - to spada to znów rośnie. 
Jest takie stare chińskie powiedzenie: Kiedy uczeń jest gotowy nauczyciel się pojawia... ale ja przecież wcale nie byłem gotowy, byłem raczej w rozsypce. Któregoś dnia pojawił się jednak niewątpliwie najważniejszy dialog mojego alpejskiego debiutu:

Jedziesz na obóz do La Berard? - zapytał.
Tak, raczej jadę, to znaczy chciałbym pojechać - odpowiedziałem.
To może pojechalibyśmy razem?

Skąd to pytanie od człowieka, którego wspinanie jest owocem dziesiątków lat pracy i ponad 30. letniego doświadczenia? Skąd ta propozycja? Nie wiem. Do dzisiaj o to nie spytałem. Może kiedyś spytam. 
Trenowałem już 3-4 razy w tygodniu na panelu, bulderach, prawie codzienne biegałem. Schudłem planowo. Choć w życiu wiele odpuszczałem, tym razem nie chciałem zawieźć. Nie odpuszczałem. Były też i inne trudności, niemal z każdej strony, im bliżej wyjazdu tym większe. Może lepiej trzeba było zrezygnować, ostatecznie pojechałem.
Ze względu na kłopoty zawodowe i opóźnienie wyjazdu podróż moja do La Berarde była dość kręta. Sekwencja wyglądała następująco: samochód, samolot, autokar, taksówka, pociąg, przesiadka, pociąg, samochód. Przy okazji zwiedziłem Paryż, Lyon i Grenoble... podróż pokonuję jednak w dobrym stylu - OS, 10h (nie licząc długiego zwiedzania pewnego znanego sklepu w Grenoble). W sobotę po południu jestem już na kampie, jeszcze mały klar w Kajmana mesie. W niedzielę robimy już pierwszą drogę na moje rozwspinanie i rozpoznanie tutejszej skały. Jestem pod ogromnym wrażeniem lokalnego granitu i jego przedziwnych właściwości tarciowych. Jak tak się sprawy mają, to śmiało można łoić - myślę.
 

2
Fot. Piotr Juszkiewicz
Polska kiełbasa i klar w mesie

Pierwsza przygoda pojawia się z nieoczekiwanej strony. Nasz klubowy Kolega Borsuk postanawia zostać kucharzem, co omal nie kończy się detonacją kartusza z gazem. Niestety mój Jetboil tego doświadczenia nie przeżyje gdyż ulega samospaleniu. Borsuk natomiast urwie jeszcze cięgło od C3 oraz zdemoluje moją lodówkę. Ale na to przyjdzie jeszcze odpowiedni czas, na razie odkupuje nowy Jetboil. Dopiero świetny górski debiut Borsuka na Aguile Dibona zrekompensuje mu te straty.

 
32
Fot. Piotr Juszkiewicz
Borsuk ugotował sobie obiad na moim Jetboilu

Życie obozowe toczy się w swoim tempie. Jedni wychodzą się wspinać, inni restują studiując ciekawe lektury, hmm.. przewodniki czy też racząc się dobrym smakowidłem.

 

* * *


Nasze plany na następne dni są już skonkretyzowane. Szykujemy się na prawdziwy górski wypad, mój pierwszy wypad w prawdziwe Alpy. Naszym celem staje się Grand Pic de la Meije (3983) drogą Directe Allain (800m, TD, 5+) a kolejnego dnia jeszcze inną droga na ten sam wierzchołek. Wyjście planujemy na 4 dni. Ładujemy plecaki, sprzęt biwakowy z namiotem, jedzenie, Kajmana walizka z pigułami, ubranie i szpej. Jestem podekscytowany. Kajman zaczyna jęczeć i poruszać się z gracją starca sponiewieranego artretyzmem. Panuje nieludzki upał. Jak on dojdzie - myślę - przecież sam mówi, że wszystko go boli. Ruszyliśmy.

20
Fot. Piotr Juszkiewicz
Pakowanie przed wyjściem na La Meije.

Nie wiem ile ważą nasze wory, ale wiem, że to jest najcięższe podejście w moim życiu. Bez aklimatyzacji, w totalnym upale, w zbyt ciepłym ubraniu, nadążam jednak za Kajmanem. Już po dwóch godzinach w dolinie jawi się przed nami cel naszej wspinaczki. Zaraz dojdziemy - pomyślałem. Niestety nic podobnego się nie stało. Proporcje zapamiętane z Tatr nie sprawdzają się w Alpach. Czterotysięczniki dookoła wyglądają na pierwszy rzut oka jak tatrzańskie "kolosy" . W tym właśnie tkwi pułapka skali, która tak boleśnie rozczarowuje na podejściach. Kurde, przecież pełznę już godzinę, a ta ściana wcale się nie powiększa, jest cały czas mała i odległa. Upał. Pocę się nawet tam, gdzie nigdy się nie pociłem. Plecak łamie mi kręgosłup, ściska klatkę piersiową, blokuje dopływ krwi. Wreszcie jest schronisko Châtelleret.


71
Fot. Piotr Juszkiewicz
Niesłychanie długie i mozolne podejście.


81
Fot. Piotr Juszkiewicz
Po drodze mijamy schronisko Châtelleret.

W schronie Châtelleret spotykamy świeżutkiego Chmiela, który zupełnie na lekko w niewiele ponad dwie godziny podszedł (w zasadzie podbiegł) z kampu pod ścianę la Meije. Oczywiście dowiedzieliśmy się co sądzi o naszych plecakach, że ściana jest mokra, że nie da się wspinać, a przecież wszyscy wiemy, że Chmiel zna się na rzeczy jak mało kto. Podnoszę plecak. Kajman jedynie wzdycha ciężko, ale dzielnie prze do przodu. Ja wlokę się za nim.


91
Fot. Piotr Juszkiewicz
Widok ściany La Meije.

Wreszcie jesteśmy na miejscu naszego biwaku. Przed nami ściana o wysokości ponad 800m, jej prawa część to Bastion, dokładnie w środku wznosi się Grand Pic de la Meije, z lewej natomiast widać malutkie platformy schroniska na Filarze Promontoire. Organizujemy spanie, trzeba jeszcze wykopać platformę w śniegu na namiot. Podejście w upale i z ciężkimi worami dało nam nieźle w kość.

112
Schemat drogi Directe Allain, nr 12.


Jemy kolację. Słońce zachodzi. Kajman ma już na sobie wszystko, co tylko zdołał przydźwigać - kalesony, dwa primalofty, wind stoper, czapkę, rękawiczki i co tam jeszcze. Temperatura gwałtownie spada. Wchodzimy do śpiworów. Kajman usypia a ja zaczynam się kręcić. Nie mogę spać. Za chwilę pobudka, przecież za chwilę wejdę w swoją pierwszą drogę w Alpach. Jeszcze tylko usnąć... tak usnąć. 

Po jakimś czasie budzę się przestraszony. Rzadko miewam sny, ale tym razem bardzo wyraźnie przyśnił mi się mój 9 letni syn. Rzucił mi się na szyję krzycząc - tata! - jak gdyby nie chciał, żebym gdzieś odchodził, jakby bał się zostać sam. Ten obraz będę miał stale przed oczami przez następne dni. Pewnie każdy taternik nosi w sobie takie straszne obrazy, takie zmaterializowane lęki, każdy na dokładnie swoją miarę. Może właśnie dlatego tak kocham ten rodzaj walki? Kajman następnego dnia powie, że w tym fachu rzeczy dzieją się naprawdę, że tak wygląda prawdziwe życie. Tak - przyznam - tutaj dokonują się prawdziwe, realne wybory. Jakąż mądrość ma w sobie słynne powiedzenie Hemingwaya o jedynych prawdziwych sportach!

Jest godzina 4:00, budzik ma wyraźnie w dupie moje niewyspanie. Niebo jak na złość zapowiada lampę. Nie znalazłszy pretekstu do odwrotu, jemy śniadanie i ruszamy. O godzinie 6:30 dotykamy skały. Podejście poprzedniego dnia, niewyspanie oraz brak aklimatyzacji dają się we znaki. Pierwsze kilka wyciągów spieszymy się jednak bardzo. Lodowiec Carre powyżej nas za chwilę zacznie topnieć. Za chwilę będą tędy leciały kamienie. Za chwilę zginiemy marnie.
 
121
Fot. Piotr Juszkiewicz
Widoki dookoła były piękne.
 

Szybko wydostajemy się z zagrożonego terenu. W pośpiechu na stanie wylatuje mi z ręki reverso, resztę wspinania i zjazdów będę robił z półwyblinki. Kajman za to rozstaje się z całym setem kości DMM i kawałkiem ekspresa. Oj tam, nie jest trudno, damy radę bez kości. Czas 2h i chyba z 6-7 urobionych wyciągów. Chwila przerwy. Jakaś szybka fotografia. Kajman niestrudzenie prowadzi dalej. Decydujemy iść na prawo od wybitnego komina, którym zwykle chodzi się tą drogę. Uznaliśmy, że może być w nim zbyt mokro.

Czas zaczął się dłużyć, ruchy spowolniły. Nie pamiętam ile wyciągów załoiliśmy. Może dwadzieścia? Przed nami w górze po prawej pojawia się wielki ukośny okap, jest jakaś delikatna rysa wnosząca się pod nim do góry. Może damy radę. Kajman zrywa się do boju. Już jest przy rysie. Pierwszy przelot i charakterystyczne - ojej. Przy drugim przelocie lecą już bardziej swojskie wiązanki: mokro kurwa jebany syf. Rzeczywiście wyżej pod okapem było bagno. Trzeci przelot: blok kurwa! No to mamy zapych. Opuszczam Kajmana delikatnie do stanu. Psycha mi kompletnie siadła - przyznał szczerze a ja wiem, że ktoś z nas musi to dalej pociągnąć. Poprowadzę ten syf, może mi się uda - śmiało wychodzę z inicjatywą.
Im bliżej podchodzę ostatniego założonego przez Kajmana przelotu, tym sytuacja staje się coraz bardziej oczywista - nie damy rady przejść pod tym okapem, jest za mokro i zbyt ślisko. 

- Kajman, dobre te ostatnie przeloty? 
- Tak, jeden to stały mechanik.
- Aha, to robię wahadło. Uważaj, będzie jak w Yosemitach.


Przebujać się na lewo i wrócić na lepiej rokujące bo suche, pionowe płyty. To jedyny słuszny plan, jedyny plan jaki mam. Widziałem na filmach jak to robią Kalifornii, to przecież nie może być trudne. I takie było. Hop-siup i już trzymam się czegoś w płytach. Tymczasem robi się nagle nad podziw trudno, zwłaszcza, że nie było za bardzo z czego się asekurować. Pal licho! Jest pionowo, to się o nic nie rąbnę w razie czego. Jakimś cudem dochodzę do miejsca, gdzie można zrobić stan. Teraz kolej Kajmana. Musi najpierw pozbierać założone przez siebie przeloty. Po zdjęciu ostatniego musi podobnie wahnąć się na lewo. Stoję przy stanie i widzę z bliska jak lina ociera się mocno o krawędź skały. Tylko ostrożnie Kajman - tyle zdążyłem krzyknąć i widzę jak lina trze po krawędzi kilka metrów ode mnie. Zatrzymała się. Uff, więc to jeszcze nie tu zginiemy... jeszcze nie teraz. 

Po następnych kilku wyciągach widzimy kopułę szczytową. Znajdujemy się już blisko 4000 m, jest to mój czwarty dzień na obozie i pierwsze wyjście w wyższe partie gór. Jestem zupełnie wykończony. Ostatnie wyciągi w zasadzie wleczemy się jak ślimaki. Na szczęście nie mam żadnych kłopotów z oddychaniem, nie boli mnie głowa, tylko to zmęczenie i suchość w podniebieniu. Ta okropna suchość!

Wreszcie o godzinie 18:30 ściskamy figurkę św. Bernarda. Uświadamiam sobie, że pierwszym polakiem, który tu wszedł (drogą normalną od południa) w roku 1917 był nasz wielki tatrzański nauczyciel - Zbigniew Klemensiewicz! Ciekawe, czy widział wtedy masyw Mont Blanc tak dobrze, jak my?

 
15
Fot. NN Francuz
Grand Pic de la Meije (3983m)  po zrobieniu drogi Directe Allain.


16
Fot. Piotr Juszkiewicz
Widok z Grand Pic de la Meije

Na szczycie jest dość tłoczno. Jakaś spora grupa francuzów szykuje się do biwaku. Nie tracimy czasu, trzeba się zbierać. Nie wiedziałem wtedy, że czeka nas niemal całonocne zejście drogą Via Normale, nie wiedziałem, że w ciemnościach pomyłkowo Kajman zjedzie na całą długość liny w kompletną lufę bez kontaktu ze ścianą. Kajman po 12 godzinach wpinania i już dobrych kilku godzinach zejścia znalazł się w sytuacji, kiedy musiał wykrzesać z siebie jeszcze dużo, dużo sił. Zostaliśmy wtedy zupełnie bez kontaktu wzrokowego i dźwiękowego. Lina naprężała się?,to luzowała. Chciałem szykować się do zjazdu, to znowu z przerażeniem liczyłem kolejne minuty czekając na jakiś wyraźny sygnał. Minęło dobre 30 min. Zawsze to lepiej widzieć drgającą linę, niż luźną czy naprężoną zupełnie bez ruchu - żyje znaczy się i pewnie coś kombinuje - myślę. Moja głowa zaczyna układać już plan awaryjny. Zjadę do niego, zobaczę co się stało, potem zobaczymy co dalej. Szykuję się do zjazdu. Lina się zluzowała. Słyszę jakby jakieś głosy. Tak, Kajman przez pół godziny motał prusy i małpował do góry. Kiedy odzyskał kontakt ze skałą, przetrawersował w lewo. Wreszcie słyszę wyraźnie sakramentalne - Jusza, mam kurwa auto! Jadę do niego. Kajman, trzymaj tą pieprzoną linę - krzyczę, bo niechybnie wylądowałbym w tej samej lufie co on przed godziną a nie miałem ochoty na kolejne ekstra przygody. Dobra jesteśmy, żyjemy, mamy auto. Można się napić, tylko niestety nie bardzo jest czego. Sucho w gardle, podniebienie moje przypomina papier ścierny. Prawie nie mogę mówić. Jak sucho! W dole widzimy, jak ktoś krząta się z latarkami przy naszym biwaku. Ktoś świeci po namiocie. Patrz Kajman, chyba nas szukają czy co? Potem będziemy jeszcze mieli jakieś halucynacje widząc grupę ludzi ze światełkami idącą w naszym kierunku. Jusza, ale kurwa będzie obciach, jak po nas tu przyjdą - zauważa spokojnie Kajman. A niech już przyjdą, i niech to się już skończy - dodaję w myślach.

Kolejny zjazd. Ściągam linę, nie idzie. Ściągamy razem, jeszcze bardziej nie idzie. Pieprzona półwyblinka! To ona skręca linę, która się po porostu zaklinowała gdzieś w kamieniach. Nie mamy sił po nią wracać. Zwijam ładnie jej połowę, zawieszam na kamieniu. Pewnie jutro ktoś z naszych ją znajdzie, poprosimy o przyniesienie - liczyliśmy na Kasię i Łukasza, ale Góra okazała się jeszcze bardziej chciwa zabierając im kolejne dwie liny. Schodzimy dalej. Teraz do zjazdów wystarczy już tylko jedna żyła.

Nie wiem ile tych ostatnich zjazdów pokonaliśmy. Za każdym progiem, za każdą turnią spodziewaliśmy się zobaczyć schronisko. Jeszcze jeden próg, jeszcze zejście kuluarem. Potem trzeba po ciemku trafić w wejście na Filar Promontoire. Potem jeszcze tylko jeden zjazd.. i jeszcze jeden... i już ostatni... i już ten ostatni z ostatnich... wreszcie ten cholerny prawdziwie ostatni! O rzesz kurwa, gdzie się podziało to jebane schronisko?! Wreszcie jest. O dziwo ruch w nim jak w ulu. Siadamy na chwilę. Picia niestety nie będzie, w schronie nie ma bieżącej wody a pieniędzy ze sobą nie wzięliśmy - co za błąd, co za dziecinada! Swojscy Polacy jeszcze śpią. Dzwoni mój budzik w zegarku, jest 4 rano. 24 godziny temu wstawaliśmy. Jeszcze 200 m w dół, jeszcze godzina po lodowcu. Boże, doszliśmy. Żyjemy. Pijemy. pijemy, pijemy. Moje suche jak pieprz podniebienie odrywa się i z ust wypluwam skrzep krwi wielkości włoskiego orzecha. 

Teraz Kajman szykuje kolację - 50% białko + 50% carbo. Nie mamy ochoty jeść niczego innego. Wypijamy jak niemowlaki ze wspólnej butelki i tracimy przytomność. Jeszcze jedno, Kajman - dziękuję. Ja też dziękuję Juszo.
Sen.


56_p_130823122709
(z lewej) Fot. Piotr Juszkiewicz
Kajman preparuje  50% białko / 50% carbo.

Po zejściu z La Meije spaliśmy tylko 3 godziny. Zrobiło się gorąco, a ja musiałem szybko dostać się do zasięgu telefonii, bo mój szef z pracy namierzył mnie na szczycie i bardzo gorąco polecił wykonanie w tym dniu kilku absolutnie krytycznych telefonów. Na nic nie pomogły tłumaczenia, że jestem w rejonie, gdzie nie bardzo jest zasięg i ledwo stoję na nogach. Postanowiliśmy doskonale wykorzystać ten fakt jako pretekst do nie podejmowania kolejnej drogi na la Meije podczas tego podejścia. Ja nawet pozostawiam w sobie pewną wdzięczność mojemu szefowi, bo inaczej musielibyśmy przyznać, że nie damy rady zrobić drugiej podobnej drogi w ciągu, a do tego przyznać się byłoby bardzo trudno i kto wie, czy nie musielibyśmy się znowu wspinać. A tak proszę bardzo - niezależna, obiektywna konieczność zejścia. Trafiło się nam jak ślepej kurze ziarno. Schodzimy.


18
( z prawej) Fot. Piotr Juszkiewicz
Nasze obozowisko po nocnym zejściu ze szczytu.

Spakowawszy się ruszamy w kolejną drogę przez mękę. Upał, ciężki plecak, zbyt ciepłe ubranie, brak aklimatyzacji, zmęczenie i niewyspanie. Na dole przy namiocie, już na kampie upadam i nie mam siły na nic, nawet na myślenie. Do pracy dzwonię dopiero za kilka godzin. 

Tego dnia odpoczywaliśmy. Następnego zapytałem Kajmana, co tam byśmy mieli w kolejnych planach. Pojawiły się dwie propozycje. Kajmana - Filar Centralny Dome de Neige. Ten wariant trochę mnie odstraszał, bo widziałem ten filar pierwszego dnia z la Maye. Północna (NW) wystawa, ogrom, po prostu prawdziwy kolos! Mi jednak marzyło się wspiąć się na Aguille Dibona - górę o seksownej linii jakby pięknej kobiety. Przespałem się z tymi planami i rano odezwałem się do Kajmana - jeśli prognozy pozwolą, to ja wolę zrobić tą jedną drogę - Filar Centralny, bo jak się pogorszy, to już jej nie zrobimy, a jak mam do wyboru, to wolę zrobić prawdziwą drogę niż uprawiać wspinaczkę sportową w środku Alp. Kajman chyba się ucieszył, albo może przeraził, trudno powiedzieć.



* * *

Prawie wszyscy klubowicze już opuścili obozowisko. Zostaliśmy my oraz Jerzyk Rostafiński z Ewą Warzywodą. Rzuciłem w stronę znanego warszawskiego bulderowca prowokacyjnie: 

Jerzy, może wybierzemy się wszyscy razem, będzie raźniej i bezpieczniej, co? 
- E tam, ja mam lęk wysokości i nie lubię wspinać się w lufie - 
zaasekurował się znany warszawski bulderowiec.
No zastanówcie się, tam jest raczej połogo, trudności V+ to nie może być żadnej lufy przecież - kuszę i zachęcam.

 
19
Fot. Piotr Juszkiewicz
To właśnie tu i teraz powstaje nowy plan - Filar Centralny Dôme de Neige des Écrins.

Następnego dnia wszyscy pakujemy się na wyjście. Tym razem nie bierzemy namiotu, nie planujemy spędzić wysoko dłużej niż dwie noce, więc plecaki są nieco lżejsze. Profilaktycznie pakuję krótkofalówki, w razie czego będziemy chociaż w dźwiękowym kontakcie ze znanym warszawskim bulderowcem.

 
20
Fot. Piotr Juszkiewicz
Profesjonalne pakowanie przed wyrypą - klucz sukcesu.

Po południu ruszamy. Kajman jęczy, że go boli, że zmęczony, po czym zarzuca wór i włącza mu się ten jego spręż, ten górski rygor, ta stara górska szkoła . Niewiele mu trzeba, żeby zamienił się w zwierze, w wojownika, w prawdziwego łojanta-garownika. Tym razem widzę na jego twarzy ogromne skupienie, które będzie z nim przez kolejną dobę. Mało rozmawiamy. Idziemy w milczeniu, jak baranki na rzeź prowadzone. Młodość przemyka koło nas jak wiatr. To Jerzyk zaczął wreszcie podchodzić (podbiegać!) po rozgrzewkowych kilkuset metrach.

Tym razem podejście krótsze, tylko ok. 1300 m deniwelacji. Czujemy się lepiej, jesteśmy wyspani, miliony nowych czerwonych krwinek wykonują dobrze swoją robotę. Zbliżamy się do Wielkiej Ściany.

Żeby uświadomić sobie jej ogrom wyobraziłem sobie, że na jej wysokości od podstawy zmieściłoby się 4 i pół Pacała Kultury i Nauki. Wydające się niewielkimi seraki na przełęczy na lewo od Jumeaux des Ecrins w rzeczywistości mają połowę wysokości PKIN.

 
24
Fot. Piotr Juszkiewicz
NW Filar Dôme de Neige des Écrins oraz PKiN z zachowaniem proporcji.

Doszliśmy do moreny lodowca. Po długim marszu zatrzymujemy się w miejscu gdzie wiele koleb daje możliwość wyboru miejsca biwaku. Rozkładamy maty, śpiwory, Kajman szykuje wieczorny zestaw supli.

 
25
Fot. Piotr Juszkiewicz
Biwak pod Dôme de Neige des Écrins.


 
28
Fot. Piotr Juszkiewicz
Widok ze śpiwora, przed snem.

Jest piękny wieczór, temperatura 15 stopni, zachód słońca. Po wypasionej kolacji pakujemy się do płacht. Ilość gwiazd na niebie przerasta moje wyobrażenie. W takich warunkach nie da się szybko usnąć. Nagle sielankowy nastrój psuje potężny hałas - to lawina kamieni przetacza się z łomotem gdzieś naszą Ścianą. Przed oczami staje znowu znajomy obraz - mój mały synek i jego krzyk. To się nazywa groza gór, szepnął Kajman na dobranoc.

 
29
Fot. Jerzy Rostafiński
Jest ciepło i przyjemnie - nie chce się spać.


Znienawidzony wróg przyjemności wspinania, niechciany obiekt poranków, piekielny wynalazek zegarmistrzów - budzik! Co ja tu właściwie robię? Po kie licho się męczyć? Czy nie lepiej było spędzić te dwa tygodnie z rodziną nad morzem?! Godzina 3:00. Za chwilę twarz Jerzego wyrazi jednoznaczny komunikat - jesteśmy czwórką kompletnych wariatów i mamy przerąbane!

Zawsze w podobnych sytuacjach wyobrażam sobie jak czuli się pierwsi zdobywcy czy autorzy drogi. Jak czuli się Pierre Girod i Rolland Vivet latem roku 1959? Czy bali się? A może czuli się pewnie? Może któryś z nich miał syna, może na niego też ktoś czekał, ktoś za nim tęsknił? Co czuli przed tym wielkim nieznanym? Czy też się bali? Też im się nie chciało?

 
30
Fot. Piotr Juszkiewicz
Twarz Jerzyka wyraża wszystko - jest godz. 3:30.


W ścianę wchodzimy w ciemności. Jest doprawdy mocno ponura. Szczelina brzeżna lodowca głęboka a ściana wilgotna. O tej Wielkiej Drodze piszą w przewodnikach, że jest zabytkiem ? w rzeczy samej tak też wygląda.

Zaginąć w tej Ścianie jak ziarnko piasku. Właściwie można nie być nigdy odnalezionym. Nie ma jak i do kogo zadzwonić. Nie ma do kogo krzyknąć. Jesteśmy sami. Tylko te milczące od wieków kamienie. Czy to tak wygląda górska samotność długodystansowca? Z taką samotnością spotyka się każdy taternik, można powiedzieć, że ostatecznie każdy człowiek. Szczęście, że nam jest to dane w dobrym miejscu. Niezapominajki wyglądają tu jak przybysze z kosmosu.

 
321
Fot. Piotr Juszkiewicz
Niezapominajki w ponurej ścianie Filara Centralnego.


Przechodzimy przez setki metrów absolutnej kruszyny. Przez radio ostrzegam Jerzego i Ewę poniżej, że może się sypnąć. Niestety mam rację. Najpierw martwię się, że zostali tak bardzo w tyle. Teraz Bogu dziękuję, bo rzeczywiście jeden raz mocniej oddałem gazy i ruszyło się kilka kamieni spode mnie. Wyżej na grani pod Szarą Turnią to już się muszę naprawdę powstrzymywać (od gazów), bo cała ta grań by się po prostu rozleciała - ja nie wiem jakie tam siły działają na te kamienie, że one się trzymają w kupie. To jest raczej niemożliwe z punktu widzenia praw fizyki. Kajman za to posiadł nadludzką umiejętność wspinania się po niemal pionowej kruszyźnie nie łapiąc się za kamienie, ale je dociskając. Oj mówię Wam, nawet na Bloco czy Cruxie nie wyuczycie się tej sztuki. Jednakowoż mnie także trzepnął kamień.

 
33
Fot. Piotr Juszkiewicz
Jerzy z Ewą kilka wyciągów poniżej kruszyzna absolutna.


34
Fot. Piotr Juszkiewicz
Albo wspinanie - albo fortepian.

Kajman dzielnie prowadzi. Droga wymaga ciągłego skupienia. Zabłądzić w takiej ścianie bardzo łatwo. Jego twarz jest teraz twarzą samotnego wojownika. To nie jest czas na tak lubiane jęki i narzekania na ból. Cisza. To jest czas ciszy i samotności. W zasadzie nie rozmawiamy. Wymieniamy się mechanicznie szpejem, krzyczymy szczątkowe komendy lub w ogóle poruszamy się bez słów. To niezwykłe, ale po 30-tym wyciągu człowiek czuje liną bicie serca partnera. 

Przypomina mi się jeden z psalmów:

Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło palców Twoich, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, czym syn człowieczy, że nim się zajmujesz
Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot Niebieskich


Zastanawiałem się czy o tym napisać. Podzielę się jednak tą myślą, która wtedy przyszła mi do głowy. Otóż bywają takie bardzo krótkie, ulotne chwile w życiu, kiedy człowiek rzeczywiście staje się podobny Aniołom. Rozpościera wtedy swoje "skrzydła" , staje się silny, mocny i piękny. Są takie chwile także w życiu taternika. Patrząc na wysiłek mojego partnera wiedziałem, że z każdym metrem pokonanym w ciszy i skupieniu dzieje się taka właśnie chwila. To jednak nie są sprawy, które łatwo wyrazić. Być w samym środku 1000 metrowej, północnej ściany. To był nasz przywilej, to był nasz honor, to był nasz czas - tych małych ludzików a przecież niewiele mniejszych od istot Niebieskich.

 
35
Fot. Piotr Juszkiewicz
Widoki ze ściany - wysokość ok. 3800 m.

Wyciąg trzydziesty, a może trzydziesty piąty - kogo to teraz obchodzi. Niesłychana rzecz, poniżej nas leci szybowiec. Wznosi się, zawraca, przelatuje wokół masywu, znowu wraca. Chciałoby się pomachać pilotowi, ale gdzież on nas tu wypatrzy, te dwie malutkie postaci, te ziarenka, ten pył. Widok szybowca cieszy niezmiernie - cóż, nie jesteśmy na szczęście największymi wariatami w okolicy. Wydaje się, że już za chwilę szczyt, jednak altymetr jest bezwzględnie obiektywny - jeszcze blisko 300 metrów.

 
36
Fot. Piotr Juszkiewicz
Kajman wciąga suple.

37
Fot. Robert Nejman
Jusza też wciąga suple.


Zaczynamy się zastanawiać, co z Ewą i Jerzykiem. Już dawno ich nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. Może oberwali kamieniami? Wywołuję ich krótkofalówką. Uff... jest odpowiedź - są dopiero pod Szarą Turnią, jakieś 5 godzin za nami. Kajman mówi, że mają pewny kibel. Ale czy dadzą sobie radę, czy nie wymiękną? Spokojnie - mówi Kajman - Ewa da radę, to silna baba. Uspokajam się. Idziemy dalej. Wspina nam się dobrze. Czujemy się nieźle, chyba złapaliśmy aklimatyzację. 

Po czterdziestym wyciągu wreszcie upragniony moment. Można zdjąć buty wspinaczkowe, założyć te najwygodniejsze na świecie, na nie raki. Jeszcze śniegowa kopuła szczytowa. Jeszcze ostatnie kroki. Jesteśmy!! Robota skończona! Co za ulga...

 
38
Fot. Robert Nejman
Jusza podchodzi na kopułę szczytową Dôme de Neige des Écrins.


Na szczycie
Fot. Piotr Juszkiewicz
Zespół na szczycie Dôme de Neige des Écrins (4.015m).

Cały czas w tle martwię się o Ewę i Jerzego. Włączam krótkofalówkę. Są ok. 4 godzin pod nami. Nie zamierzają kiblować, więc będą się wspinać ostatnie wyciągi w ciemności. Nadaję do Jerzego, że zostawiamy im Jetboila w jamie śnieżnej na szycie. Ta jama to była wielka nadzieja Jerzyka, że się w niej schowają, nagotują ciepłej wody i trochę odpoczną. Mogłem się precyzyjniej wyrazić, że "jama" to tak naprawdę taki niewielki dołek w śniegu. Jerzyk przyzna następnego dnia, że był mocno zawiedziony. 

Schodzimy. Mam ogromną ochotę wykonać klasyczny dupozjazd na krechę do przełęczy zejściowej. Kajmanowi zawdzięczam zaniechanie tego idiotycznego pomysłu. Na dole lodowca widzę, jak wielkie mogą być alpejskie seraki, sięgające wysokością kilkudziesięciu metrów. Mój dupozjazd mógł okazać się ostatnim w moim życiu.

Naszym celem jest dojście do najniżej położonej przełęczy, gdzie możliwe jest przejście spowrotem na stronę północną. Niewiele przed przełęczą łapie nas zmrok. Ponowne próby kontaktu z Jerzym i Ewą nie powiodły się - czyżby baterie się wyczerpały? Żeby tylko nie przyszło im do głowy jechać po tym śniegu na dupie. Mam nadzieję, że pójdą po naszych śladach. 

Po drugiej stronie przełęczy czekają na nas stalówki. Kajman wyraźnie czuje zmęczenie. Te stalówki to kolejna pułapka, zwłaszcza, kiedy okazuje się, że niektóre odcinki są porwane i niezakotwione. Po godzinie szczęśliwie jesteśmy na lodowcu, który ma nas doprowadzić do naszej koleby, do naszych upragnionych śpiworów. Pić. Chce mi się pić. Znane uczucie suchego jak pieprz podniebienia nie daje mówić. Nagle duszę się. Nie mogę oddychać. Kajman próbuje mi pomóc. Pokazuję, że nie mogę oddychać, że jakby podniebienie oderwało się i wpadło mi do tchawicy - tylko jak to kurwa pokazać?! Po dłuższej walce ostatecznie wyciągam z gardła skrzep krwi. Jest większy od tego pod la Meije. Ulga. Idziemy dalej.

Jest ciemno. Sprawy nie są proste. W przeogromnej nocnej przestrzeni moreny nic nie wygląda jak w dzień. Pewne wzgórza, gdzie przecież do cholery był nasz biwak okazują się bezdomnymi piargami. Wędrujemy zatem jak ślepi klauni kierowani urojonymi marzeniami o wygodnym śpiworze. Nasza cyrkowa arena to kilometry kwadratowe powierzchni. Mija godzina. Mija kolejna godzina. Umieramy z pragnienia. Kajmana doskonały przecież zmysł orientacji po prostu wyłącza się ze zmęczenia. Po czterdziestu wyciągach ma takie prawo. Zaświtała mi pewna myśl, że jak przetnę tą morenę to muszę natrafić na jakąś ścieżkę a ona doprowadzi nas do biwaku. Tak też się dzieje. Po dwóch i pół godzinach znajdujemy kolebę, a Kajman odnajduje nawet nasze źródełko z wodą, które zresztą chwilę później znowu gubimy. Przyznam szczerze, że nie pamiętam, co było potem? Chyba usnęliśmy. Kilka godzin później otworzyłem jedno oko i zobaczyłem Jerzyka z Ewą. Bogu dzięki jesteście.

411
Fot. Robert Nejman
No i po robocie. Poranek na biwaku.

43
Fot. Piotr Juszkiewicz
Poranek

Po kilku godzinach lenistwa nadciągnęły chmury burzowe. Jęliśmy się pakować, a że nie było nam spieszno burza, porywisty wiatr i zimny grad odprowadziły nas drogą powrotną. Mogłyby te góry choć trochę się zlitować - zajęczał Kajman.

 
44
Fot. Piotr Juszkiewicz
Schodzimy, w dolinie już wali gradem.


45
Fot. Piotr Juszkiewicz
Świętowanie powrotu w mesie.

 

* * *

Trzeba do planowania podejść taktycznie i umieć wstrzelić się z restem w stosowną pogodę. Po dwóch dniach siermiężnych deszczy okoliczne potoki przypominały o sile żywiołów. Nocami słychać było huczące dźwięki przewalanych wodnym prądem głazów, jakby jakiś olbrzym rzucał kulami w gigantyczne kręgle. 

Prognoza okazuje się łaskawa na jeszcze jeden dzień. To już ostatni dzień przed wyjazdem. Mamy postanowienie wybrania się na Tete du Rouget - wielkie, strome podejście i kolejna alpejska droga. Budzik dzwoni tym razem przyzwoitej o 7:00. Udajemy się z Kajmanem do wiadomego miejsca tylko dla mężczyzn. Mgła. Trzeba zrobić naradę - wycedził nad pisuarem. Hmm - co tu się naradzać, chyba z powodu mgły nie będziemy rezygnowali z naszej ostatniej alpejskiej drogi. Niestety fakty są takie, że ściany po prostu nie wyglądają na suche i bez słońca wspinanie będzie okrutnie śliskie. Głowę z namiotu wychyla Jerzyk. Szybka narada - śpimy jeszcze półtorej godziny.

Kolejna pobudka upewnia nas w przekonaniu, że podjęliśmy słuszną decyzję. Nie mniej jednak, ku mojej uciesze nie poddaliśmy się i 11:00 ruszamy na lekko pod Aguille Dibona - najpiękniejszą sylwetkę w okolicy.

 
 
Sexy lady
Fot. Piotr Juszkiewicz
Sexy Lady - Aguille Dibona.


48
Fot. Jerzy Rostafiński
Jusza na Visite Obligatorie - tarcie absolutne.
 

O godzinie 14:00 startujemy w nasze drogi. Tym razem mieszamy zespoły. Ja z Jerzykiem idziemy na Visite Obligatorie - jak sama nazwa wskazuje droga, której nie wolno tam pominąć. Kajman z Ewą wspinają się drogą Sawojardów. Pogoda sprzyja. Jest cudownie.

Najbardziej lubię góry otoczone chmurami. One nadają dynamiki, ekspresji, wprowadzają jakiś element tajemnicy. Gdzieś między chmurami przebijają promienie słońca. Ściana jest sucha. Granit absolutnie idealny. Po poprzednich wyrypach teraz każdy czuje przyjemność wspinania. Pędzimy "oblogatoryjką" na pięknej górze, w tak cudownych i malowniczych okolicznościach - Alpy żegnają nas doprawdy po królewsku. Wspinanie idzie bardzo sprawnie, operacje sprzętowe na stanach grają jak w szwajcarskim zegarku. Jerzy dokonuje na koniec rzeczy niezwykłej i pokonuje lęk wysokości. Potem przyzna po ciuchu, że to jedna z najważniejszych wspinaczek w jego życiu, bo przełamał w sobie ten dziwny strach. Oczy nam się śmieją. Pod szczytem kolejka do ostatniego wyciągu. Powolni Niemcy, potem młodzi Francuzi. Rozkładamy lunch i czekamy, przy okazji robiąc sesję fotograficzną. W drodze powrotnej wszyscy (z wyjątkiem Jerzyka, bo on odszczepieniec niepijący) raczymy się schroniskowym winem, które okazuje się tańsze od zupy. Kajman słusznie zauważa, że wbicie się w drogę o 14:00 oraz picie wina przed zejściem jest kompletnie nieprofesjonalne, ale ostatecznie też daje się skusić na szklaneczkę, he, he - amatorszczyzna, prawda? Słońce zachodzi, ruszamy na dół, wracamy na kamp.

511
Fot. Piotr Juszkiewicz
Jerzy Rostafiński pokonawszy lęk wysokości.


52
Fot. Piotr Juszkiewicz
Efekty zejściowe.

* * *

W sobotę rano czeka nas jeszcze pakowanie. Kajmana auto jest duże, ale naszych gratów... ło matko!. Jerzy jest wyraźnie niezadowolony z naszego stylu pakowania i wprowadza szereg optymalizacji. Po kilku godzinach obóz KW Warszawa zostaje ostatecznie zwinięty.

 
53
Fot. Piotr Juszkiewicz
Powrót do Warszawy - Jerzy upycha systematycznie.


I to by było na tyle... ale pozwólcie, że to jeszcze nie koniec...

* * *

Minęły dwa tygodnie. Moje pierwsze dni w Alpach. Mój mały, osobisty alpejski debiut. Nie nawspinałem się może za dużo, zrobiłem raptem cztery drogi i trochę gimnastyki na okolicznej granitowej ściance. Były to jednak najważniejsze dni na mojej dotychczasowej wspinaczkowej drodze. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - zobaczyłem z bliska i poczułem na własnej skórze, czym jest górska wyrypa, jak ważny w górach jest drugi człowiek na linie i wzajemne zrozumienie, wreszcie mogłem poznać prawdziwego górskiego wojownika, który na dodatek zaprosił mnie, skromnego wątlaka, do tej górskiej przygody. Trzeba przyznać, że dostałem naprawdę dobrą lekcję. Doświadczyłem chyba najważniejszego aspektu gromadzenia się wspinaczkowych indywiduów w grupy, społeczności czy formalne kluby - przekazywania doświadczenia, etosu i górskiego charakteru starej szkoły mniej doświadczonym, często dużo młodszym kolegom. Do tego trzeba ludzi otwartych, ludzi, którzy zamiast obrastać platynową legendą chętnie dzielą linę z młodszym pokoleniem. Takiego człowieka miałem szczęście poznać, z takim człowiekiem miałem honor się wspinać, takiego człowieka mogę nazwać swoim Przyjacielem.

 
 
55
Fot. Piotr Juszkiewicz
Kajman po trzech tygodniach w Alpach - tak wygląda wrak człowieka!