Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej Rozumiem

Serce na Hali

2016-03-29
Autor: Jusza

(Stary tekst, przenoszę z Brytana.)

Z Halą Gąsienicową jest jak ze wspinaniem w pionie – chwała żadna, a w dupę dostać można całkiem solidnie. Zatem, było tak…

Plan prosty – wyjechać z Warszawy uciekając przed świątecznym zamieszaniem, podejść na Halę i starać się rozprostować kości używając technik alpinistycznych.

Już pierwszego dnia dostajemy w dupę.

W deszczu i dość głębokim świeżym śniegu załojenie Filara Leporowskiego z podejściem i zejściem zajmuje nam 15 godzin. Delikatnie sugeruję Partnerowi, że kolejnego dnia potrzebuję troszkę odpoczynku. Kajmana szczerze dziwi mój śmiały pomysł, gdyż powziął ten plan już dawno temu, zanim ja o tym pomyślałem. Prognoza bezlitosna – jutro lampa, lekki mróz.
 

jusza_leporowski

Jusza na F. Leporowskiego,
Fot. Robert Nejman
(zdjęć z drugiego dnia brak – słabe warunki)

Śpię bardzo słabo a na dodatek mam jakieś zwidy. Czekaliśmy na Griszę, który miał przybyć tej nocy. Ok. 3.30 słyszę wyraźne pukanie do szyb – to pewnie Grisza dotarł. Gramolę się na dół, otwieram drzwi – nikogo, cisza. Lekko prószy śnieg. Na termometrze -4. Pukanie słyszę potem wielokrotnie. Nie zauważyłem, że Grisza już dawno spał smacznie obok nas. Zresztą przywitaliśmy się dopiero po południu, bo ten dzielny łojant z GCH KWW, po przespaniu 3 godzin postanowił sprawdzić swoją kondycję i przeżywcował CK5 (dając skromnie III). Ot, takie szaleństwo młodości!

Tymczasem wstaje nowy dzień. Super lampa i lekki mróz zamieniają wczorajszą zmokłą Halę w piękny zimowy pejzaż. Warunki w ścianach i na podejściach uległy drastycznej poprawie. Cóż zatem pozostaje – dobry czas na rest.



hala-rano

Hala, dzień restu,
Fot. Jusza

W lekkim amoku organizujemy wyprawę na śniadanie. Powrót. Klar na szpeju. Kolejna wyprawa na obiad i prognoza dająca nadzieję. Ciężki opad śniegu z rana, ale potem szansa na przejaśnienia. Mróz -10 w połączeniu z silnym wiatrem mogą sprawić, że warunki nabiorą prawdziwego zimowego charakteru. Plan jest prosty – „114” na Wsch. Kościelca, szybkie podejście, 3-4 godziny roboty i do domu. Nie trzeba się nawet katować wczesnym wstawaniem.

Nazajutrz budzik dzwoni o przyzwoitej 5:00. Śnieg wali równo. Po wyjściu zagaduję, że 10 cm napadało. „Gdzie tam, nie będzie tyle” – zauważa jak zawsze precyzyjny Kajman.

Po podejściu do Kotła śniegu jest już naprawdę cała masa. Momentami zapadamy się nawet po pas. Torujemy na zmianę. W głowie mam przekonanie, że podejście pod ścianę to formalność, żeby nie poddać się zupełnie bez próby. Dobrnęliśmy. Pierwszy wyciąg poszedł hybrydowo – częściowo na lotnej, częściowo na sztywno. Śnieg wali coraz bardziej, momentami zrywa się potworna wichura. Już na starcie w łatwym źlebiku pyłówki zalepiają nam twarze. Jak to dobrze, że zabraliśmy ze sobą z Warszawy gogle, jaka to jednak szkoda, że zostawiliśmy je przezornie w schronie.

Zabetonowane śniegiem oczy to w zasadzie pestka. Najgorsze są momenty, gdy wielka, trwająca całe wieki pyłówka uniemożliwia oddychanie. Szczęście, gdy się ma pewny chwyt i można się jakoś ustawić bokiem czy tyłem, może schować za jakiś kamień. Inaczej trzeba tak trwać – bez oczu, bez oddechu, z nadzieją, że chwyt wytrzyma, że rak się nie poślizgnie. Lawiny to moje górskie fatum. Zawsze się ich bałem. Pyłówka to, co prawda, tylko taki rodzaj „przeszkadzajki”, ale w tych warunkach nazwałbym to raczej symulatorem wnętrza ogromnej, sypkiej lawiny pyłowej. Oczy zalepione, ciemno, zimno, nie wiadomo gdzie jest góra a gdzie dół, śniegowy pył przy próbach oddechu zatyka usta i nos – kompletna katastrofa ludzkiej percepcji.

Asekurując widzę spadającą z góry lawinę śniegu, która odbija się od półki nade mną i tworzy potężną chmurę pyłu. To nie wygląda jak czyszczenie na prowadzeniu, to spora deska śniegu wyjechała mojemu Partnerowi spod nóg. Szczęśliwie Kajman nie zabrał się z nią i utrzymał swoje dziaby na chwytach. Nawet potem przyznał się, że się „lekko przestraszył”.

Kurewsko wieje śniegiem. W tych warunkach przyszło mi jeszcze wygrzebywać ze szczeliny szczyt techniki asekuracyjnej – kość X4, osadzoną głęboko, zbyt agresywnie w szczelinie. Po kilku minutach odpuszczam jednak z troski o stan Kajmana, który czeka na mnie na górze zamarzając, a może nawet bardziej czeka na swoją stanowiskową kurtkę puchową, którą dostojnie noszę w plecaku. Zatem w górę, zostawiam mu wdzianko i z powrotem daję nura w dół ratować najnowsze trendy techniki asekuracji (w przeliczeniu na jednostki monetarne ok. 220 pln).

Widoczność spada do kilku, momentami kilkunastu metrów. Wszędzie dookoła biało. Wicher dmie i zimno jak cholera. Na stanowisku nieśmiało proponuję wycof. Zapanowała nieoczywista zgoda, gdyż wersje wycofu były co najmniej dwie. Moja wręcz wulgarnie prostacka – władować hak, zjechać, po czym wrócić mniej więcej tą samą drogą do schronu. Wersja Kajmana była nieco bardziej ambitna i wysublimowana – wspinać się dalej, dokąd łatwo, potem przetrawersować zachodami do Kościelcowej Przełęczy, aby w ten sposób uniknąć… już nie pamiętam, ale chyba Kajmanowi chodziło o uniknięcie ponownego grzebania się w śniegu w drodze powrotnej. Zatem suniemy dalej w lewo w skos, wśród zalewy mroźnego śniegu i wiatru, przez kolejne symulatory lawinowej śmierci.

Na kolejnym stanie mamy twarze pokryte polewką lodową dygocąc z zimna. Jeszcze najwyżej jedna długość liny i jesteśmy na przełęczy. Tam dopiero wieje. Kajman ze zmęczenia, z lodem na oczach zakłada tęgie stanowisko zaraz obok zdrowego, nowiutkiego spita. O! Pojawił się i następny – „to z pewnością od grani Kościelców”. Idziemy dalej, a lina zamiast na ziemi powiewa kilkanaście metrów nad nami. Teraz kawałek w dół i już jesteśmy na Pojezierzu. Co prawda nieco dziwią pojawiające się kolejne podejścia, kolejna jakby przełączka majaczy przed oczyma… coś jakby to wszystko naprawdę nieswojo wygląda.

Odkryliśmy nawet przez chwilę nigdy tutaj niespotykany spory lodospad. Mnie najbardziej jednak dziwią słowa Kajmana – „Jusza, nie wiem gdzie jesteśmy”. Szczęśliwie za chwilę mój doświadczony Partner odnajduje się, lokalizując bardzo trafnie naszą pozycję w mlecznej przestrzeni – „jesteśmy w ciemnej dupie”. Raczej w jasnej dupie – pomyślałem, widząc po bokach, na dole i na górze jednorodną śnieżną biel. Z kolejnej przełączki schodzimy bardzo czujnie. Ilość napadanego świeżego śniegu w połączeniu z mrozem i wiatrem szybko stwarza spektakularne warunki lawinowe. Dochodzą mnie odgłosy spadającej nieopodal lawiny (a może to tylko moje fobie?). „Kajman, trzeba zjechać, poniżej już tylko czeluść, nie zejdziemy na nogach”. Czyszczę szczelinę, zabijam hak – jedziemy. Lina za krótka. Zatem kolejny stan, kolejny zjazd – wreszcie płaska ziemia. Niechby nawet była w śniegu po pachy, niechby była niewiadomo gdzie, ale jednak płaska – spaść z niej nie sposób. Pakujemy graty i w dół. Zaraz znajdziemy szlak, który doprowadzi nas do dolnej stacji kolejki krzesełkowej z Kasprowego. Zauważyłem pierwszy znak, po kilkunastu minutach jest kolejny i kolejny – jesteśmy na ścieżce. Potem drogowskaz z napisem – Zawrat 1:15… (!).

Kto choć trochę zna okolice, ten doskonale wie co czuliśmy, co znaczy spotkać ścieżkę na Zawrat po zjechaniu na zachodnią stronę Grani Kościelców. My mieliśmy nieodparte wrażenie przeniesienia nas w jakąś paranormalną sytuację, odkryliśmy coś w rodzaju kościelcowego „Trójkąta Bermudzkiego”, załamania czasoprzestrzeni, jakiejś lokalnej telekinezy. Wolnym krokiem doczłapaliśmy do Murowańca.

Zalegając na wygodnej kanapie, popijając ciepłą herbatę ciągle zastanawiamy się jak mogło to tego dojść. Dostać w dupę, na zimowo, można jak widać także na Hali.

 


jusza_hala

Widok na Halę. Fot. Robert Nejman


*    *    *


Dzisiaj, w przeddzień Wigilii, siedzę przy oknie w Warszawie. Leją się z nieba kolejne wiadra deszczu. Ludzie krzątają się dźwigając ostatnie zakupy, wspaniałe prezenty, choinki, wszystkie te świąteczne bibeloty, sianka, opłatki i czyste obrusy. Pachnie grzybami. Zbliżają się od dawna oczekiwane, rodzinne spotkania. Może ktoś zaśpiewa kolędę, może ktoś usłyszy dobre słowo, może ktoś przemówi ludzkim głosem. Wszystko to jest dobre, ważne, takie świąteczne. Serce moje jednak, utknęło gdzieś daleko, gdzieś na Hali, na Żebrze Setki, na Fajce, szukając drogi do domu. Szukajcie i Wy – obyśmy znaleźli, obyśmy wszyscy szczęśliwie wrócili do Domu, w którym przecież „jest mieszkań wiele”.


Jusza (Piotr Juszkiewicz)

Boże Narodzenie, 2014

 

PS.

Poniżej umieszczam bardziej merytoryczny i poukładany suplement,  autorstwa Kajmana. Jak widać nawet w złych warunkach można sobie to potem jakoś w głowie poukładać. Na pewno warto, bo to dobra lekcja na przyszłość.

 

——————————————————————————-

 

Serce Juszy – szczegóły anatomiczne

 
Z przyjemnością przeczytałem świetne opowiadanie Juszy – „Serce na Hali”. Trochę miałem wątpliwości czy ja tam byłem i w tym wszystkim uczestniczyłem. Mam nadzieję, że nie zepsuję nastroju dołączając trochę szczegółów technicznych.

Pierwszego dnia wybraliśmy się do Dolinki Koziej. Naiwnie ufni w naszą świetną formę i warunki, jako cel zaplanowaliśmy dwie drogi: Wicherkiewicza na Kozich Czubach oraz Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu. Wicherkiewicz to prawdopodobnie najtrudniejsza, stara droga na Hali Gąsienicowej. Miałem już z nią zimowe porachunki sprzed 30 lat. Wówczas (z Arturem Sułowskim), również w grudniu, wycofaliśmy się w zapadających ciemnościach kilka metrów przed końcem trudności. Teraz miał to być istny Blitzkrieg. Niestety nasze natarcie przerodziło się w wojnę pozycyjną już na podejściu. Zapadając się w śniegu po kolana, a czasem i po pas pomiędzy wystającymi kamieniami, pod ścianę dotarliśmy po ponad 3 godzinach zamiast zaplanowanej 1,5 godz. Jako, że w padającym deszczu i mgle trafiliśmy pod start Filara Leporowskiego, do niego zredukowaliśmy nasze plany. Dolna, trudna część była głównie skalna i poszła w miarę sprawnie. Wycena Maćka Ciesielskiego (M5+) okazała się rzetelna (w Janówku też by tyle miało) ale ze względu na sporą ilość haków teren nie przysparzał trudności psychicznych. Wydawało się, że za chwilę będziemy na szczycie. Niestety mokry, niezwiązany śnieg w górnej, łatwiejszej części, nie pozwolił rozwinąć stosownego tempa. Najwięcej problemów dostarczały połogie pólka śnieżna z kopaniem się po pas i rakami zgrzytającymi po niewidocznej skale pod spodem. Dodatkowo, mokra lina wcinała się w śnieg i przymarzała, powodując niemożność uciągnięcia wyciągów dłuższych niż 25-30 m. I tym sposobem na 200 metrowej drodze wyszło nam tych wyciągów 9. A linę mieliśmy 60-metrową więc wybierania „na pusto” było sporo. Na grań dotarliśmy po 7 godzinach. Cały czas towarzyszył nam bardzo silny wiatr.

Wybraliśmy zejście Orlą Percią w stronę Granatów i Żlebem Kulczyńskiego w dół. Kopanie się w głębokim, nawianym śniegu było bardzo czasochłonne tak, że w Żlebie zastała nas noc. Dolny próg pokonaliśmy 2 zjazdami ze stałych ubezpieczeń szlaku. Całe zejście zajęło nam 4 godziny.

Prognozy na niedzielę wskazywały na bardzo silny, zachodni wiatr, więc postanowiliśmy udać się na coś o wschodniej, osłoniętej przed wiatrem wystawie. Wybór padł na WHP114 biegnącą wschodnią ścianą Kościelca. W nocy spadło też trochę śniegu (przed Betlejemką poniżej 10 cm). Niestety, osłona od wiatru okazała się iluzoryczna, a śnieg nie chciał przestać padać. Dodatkowo był w dużych ilościach nawiewany z zachodniej strony i w formacjach wklęsłych efektem tego były ciągłe pyłówki. Bardzo brakowało nam pozostawionych w Betlejemce gogli. Ich brak znacznie utrudniał wypatrywanie dalszej drogi. A widoczność ograniczyła się do 20-30 m. Dolną część ściany pokonaliśmy w niespełna 2 godziny, na 2 przedłużane wyciągi (75 i 100 m), tak jak jest to opisane na stronie Drytooling.com.pl. Tym razem spory mróz ratował nas przed nasiąkaniem i wmarzaniem liny więc dało się to uciągnąć. Co prawda, po pierwszym wyciągu, zmarznięty Jusza chciał zjeżdżać, ale za pomocą grubej kurtki puchowej udało się go przekonać do tego, że jak już przyjechaliśmy taki kawał drogi to jeszcze trochę się powspinamy.

Nie bardzo wyobrażałem sobie wspinanie w trudniejszym terenie w takich warunkach więc zasugerowałem wyjście ze ściany przez Przełęcz Kościelcową. Z późniejszych analiz wyszło, że w tym momencie nie znajdowaliśmy się jednak pod samą kopułą szczytową, ale kilkanaście metrów niżej pod jakąś ścianką, którą wzięliśmy za początek kopuły. A zachód którym zaczęliśmy wspinać się skosem w lewo, nie wyprowadzał na Przełęcz Kościelcową, a na siodełko w żebrze, którym idzie „Setka”. Co prawda wspinanie tym zachodem wydawało się trwać zbyt długo, ale uznaliśmy, że to złudzenie spowodowane warunkami. Cały czas mieliśmy do czynienia z brakiem widoczności, wiatrem i kopaliśmy się w śniegu miejscami po pas. Ze względu na narastające zagrożenie lawinowe, cały czas asekurowaliśmy się ze skały. Na wspomnianym siodełku napotkaliśmy spity i uznaliśmy, że nad nami wznosi się Południowa Grań Kościelca, a my jesteśmy na Przełęczy Kościelcowej. Jakoś nie skojarzyłem tkwiącej obok, charakterystycznej turniczki – była to tzw. Fajka. Korzystając z napotkanych spitów wykonaliśmy jeden zjazd myśląc, że zjeżdżamy na północny zachód. Tymczasem zjechaliśmy na zachody w południowo-wschodniej ścianie Zadniego Kościelca. A wystarczyło spojrzeć na jeden z dwóch posiadanych przez nas kompasów.


Kajman_1

Wysysowana „droga” wejściowa (Fot. Kacper Tekieli)


Po zjeździe, poruszaliśmy się w dotychczasowym, południowym kierunku, napotkanym systemem zachodzików, cały czas myśląc, że idziemy na północ pod zachodnią ścianą Kościelca. Po jakimś czasie napotkaliśmy wyraźną przełęcz. Uznaliśmy, że pewnie wcześniej zniosło nas nieco zbyt blisko szczytu Zadniego Kościelca, a teraz to już na pewno jesteśmy na Przełęczy Kościelcowej. Tymczasem była to Mylna Przełęcz. Poruszając się nadal w dotychczasowym kierunku, doszliśmy do końca zachodów. To już zupełnie przestało pasować do jakiejkolwiek koncepcji. Ale za to przez chwilę poprawiła się widoczność i poniżej dojrzeliśmy śnieżny stok. Zdecydowaliśmy się na zjazd (wyszedł cały 60 m i jeszcze jakieś 15). W tym momencie byliśmy już w północno-wschodniej ścianie Zawratowej Turni. Potem szybko natrafiliśmy na niebieski szlak i szczęśliwie nie był to szlak słowacki.
 

Kajman_2

Wyrysowana „droga” zejściowa. (Fot. Autor nieznany)

Główne wnioski, jakie mi się nasuwają po tej przygodzie to, żeby nie być zbyt pewnym siebie jeśli coś nie pasuje i korzystać z kompasu w razie najmniejszych wątpliwości co do położenia. Oczywiście w bardziej rozległych rejonach Tatr (Morskie Oko, Słowacja) już na początku nie zdecydowalibyśmy się na taką zabawę w tych warunkach pogodowych.


Kajman (Robert Nejman)

grudzień 2014